poniedziałek, 26 września 2022

historia Lusi

Przy pewnym kościele w Krakowie żyła sobie Lusia, koteczka pięknej urody. Lusia żyła tak, że niekoniecznie dawała o sobie znać, przynajmniej na początku nie była dla mnie widoczna. Nie do końca wiadomo kiedy dokładnie sprowadziła się pod kościół, jak się później dowiedziałam w okolicy była znana już przynajmniej od dwóch lat, miała swoje panie karmicielki gdzieś na osiedlu. Ja Lusię poznałam w lipcu 2021 roku. Kiedy sprowadziła pod kościół swoją dzieciarnię. Rano, idąc do pracy, nagle z dnia na dzień pojawiły się małe, rozbrykane kotki w ilości 4 sztuk. Bawiły się w kwiatach przy kościele, goniły motylki i bawiły się ze sobą nawzajem. Jednym słowem rozkosz, prawda? Pierwsze o czym pomyślałam, że trzeba bractwo dokarmiać... Pod schodami do kościoła miały skrytkę, ukryte trochę za żywopłotem. Spały sobie tam, więc w tym miejscu postawiłam miseczkę i zaczęłam maluchy codziennie karmić. Od razu też poznałam ich mamę, która również zaczęła przychodzić na śniadania. Po kilku dniach, jak w zegarku kotki na mnie czekały. Wysiadałam z auta a gadzinka zbiegała się z różnych kierunków i biegła w stronę miski. 



Ludzie wychodzący z porannej mszy mieli kino w postaci małych kotków ślicznie jedzących, a potem wygrzewających się w słońcu. Chociaż starałam się rano przed pracą przyjeżdżać na tyle wcześnie, aby nie wzbudzać sensacji i aby jak najmniej ludzi wiedziało o miejscu karmienia, to i tak grono "fanów" małych kotków się powiększało. Przychodzili ludzie z małymi dziećmi pooglądać małe kotki. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby im przynieść jedzenie, nikt nie pomyślał, że kotki powinny mieć ciszę i spokój podczas jedzenia. Niejednokrotnie ludzie straszyli kotki, które się chowały, a jak zagrożenie minęło, wracały jeść. Jednym słowem stanowiły atrakcję dla miejscowych, co średnio mi się podobało. Każdy miał ubaw, ale nikt nie myślał o przyszłości kociaków, co zrobić, żeby zmienić ich los. Kotki, jak i ich mama były dzikie, nie dawały się pogłaskać (to akurat dla nich lepiej). Przybiegały jedynie na mój głos, czy stukanie o miseczkę. Tak minęło 1,5 miesiąca i nadszedł czas mojego urlopu. Oczywiście pierwsze o czym pomyślałam, to kto będzie karmił kotki, jak mnie nie będzie. Do tej pory wpłacałam pieniądze na fundacje, zawoziłam karmę na różne zbiórki, ale pierwszy raz doświadczyłam odpowiedzialności za dokarmiane zwierzęta. Zrozumiałam, że nie można od czasu do czasu coś wynieść, jak już się zacznie dokarmiać regularnie zwierzęta, to trzeba to robić stale. Przyjeżdżałam pod kościół nawet w weekendy, bo wiedziałam, że kotki na mnie czekają. A było to miejsce mojej pracy, więc w weekend kotki by zostały bez niczego. 




Na czas urlopu poprosiłam pewnego pana, zajmującego się terenem wokół kościoła, aby wynosił rano kotkom jedzenie. Zostawiłam mu karmę na tydzień. Dzień przed moim urlopem kotkami zainteresowała się pewna pani, która dokarmia koty na pobliskim osiedlu. Postanowiła wyłapać maluchy. Podczas mojego urlopu okazało się, że pani zorganizowała klatkę i wyłapała 3 z 4 maluchów, jeden spryciarz i mama nie dali się złapać.





Jak wróciłam z urlopu okazało się, że czwarty maluch także został złapany z pomocą innej pani "kociary" dokarmiającej koty wolnożyjące na pobliskich ulicach. Została tylko matka kotków Lusia. Nie została złapana, ponieważ....najprawdopodobniej dopiero co urodziła kolejne dzieci..... 


Sparrow - syn Lusi. Zdjęcie ze strony FB schronika



Powiem szczerze, że ta wiadomość mnie załamała. Wtedy zrozumiałam, że bez sterylizacji to walka z wiatrakami....

Pojawiły się na horyzoncie inne panie, które twierdziły, że znają kotkę, dały jej na imię Lusia i dokarmiają ją od około dwóch lat. I wtedy zaczęła się pewna przepychanka pomiędzy paniami opiekunkami. Panie od Lusi nie zrobiły nic, aby zapobiec temu, żeby na świecie nie pojawiały się kolejne koty. Czerpały przyjemność z tego, że karmią Lusię i że jest taka kochana. Panie, które wyłapały maluchy były zbulwersowane tym postępowaniem. A w tym wszystkim ja, zupełnie bez doświadczenia, wciągnięta w jakieś potyczki ;)


Pewnie zastanawiacie się, co stało się z maluchami? Pojechały do schroniska, bo żadnej innej opcji nie było. Fundacje w okresie letnim mają zalew małych i innych kotów, są przepełnione do granic możliwości.

Panie "kociary" postanowiły namierzyć kotkę z nowymi maluchami i wyłapać całe towarzystwo. Na szczęście nie byłam świadkiem tej akcji, wszystko rozegrało się w jedno popołudnie/wieczór. Jedna z pań zrelacjonowała mi jak wyglądała akcja łapania małych kotków. Kotka okazała się bardzo sprytna, nie dała się złapać. Panie przechwyciły 5 z 6 maluchów. Jeden maluch gdzieś się zawieruszył i został z mamą....

Kotka małego przeniosła w miejsce dla nas niedostępne. Nadal co rano karmiłam Lusię, która przychodziła na zawołanie. Zjadała co jej dawałam. Słychać też było malucha gdzieś pod schodami kościoła. Panie poprosiły obsługę kościoła o możliwość dostania się na teren pod schodami, co z dużą niechęcią zostało im udostępnione. Mamy z maluchem nie udało się złapać, więc panie zabezpieczyły teren, zasłoniły studzienkę, aby maluch nigdzie nie wpadł, postawiły styropianowy domek i opuściły teren pod bacznym okiem pana z obsługi kościoła. Malucha było słychać jak pomiaukuje jeszcze kilka dni, a potem ucichł. Nie wiemy co się z nim stało....

W tym czasie starsze dzieci Lusi przeszły kwarantannę i zostały wystawione do adopcji. Jeden kociak odszedł na samym początku, druga koteczka w miarę szybko znalazła dom, a dwóch chłopaków jeszcze musiało zaczekać. Śledziłam ich losy na stronie FB schroniska. 



A tymczasem nastała połowa listopada. Zrobiło się zimno i zależało nam z paniami "kociarami" żeby złapać Lusię i wysterylizować. Zadanie okazało się arcytrudne, ponieważ Lusia przeczuwała co szykujemy i za nic nie chciała wejść do klatki łapki. Sprawy nie ułatwiały panie opiekunki Lusi, które ewidentnie nie chciały, aby Lusia została złapana. Kiedy ja i druga pani, która w tym czasie mi pomagała, robiłyśmy Lusi głodówki, bo tylko głodny kot skusi się na jedzenie w klatce, panie opiekunki przychodziły wieczorem pod kościół i ją dokarmiały....

Nie wdając się w szczegóły, utarczki i potyczki słowne, udało się Lusię złapać pod koniec listopada. W całej akcji brałam udział i powiem szczerze, że nie wiedziałam jak to wygląda i z czym się wiąże takie łapanie kota, dodajmy kota trudnego do złapania... Pani "kociara", która ma ogromne doświadczenie w łapaniu kotów wraz z mężem wykazali się ogromną determinacją, aby kotkę złapać. Ja jedynie byłam pomocnikiem. Cała akcja kosztowała mnie wiele emocji, które schodziły ze mnie jeszcze na długo po tym wydarzeniu. Od tamtego czasu jestem pełna podziwu i szacunku dla osób, które tak wiele robią dla bezdomnych kotów.... 

Lusia została zabrana do lecznicy, zbadana, wysterylizowana... Okazało się, że jest bardzo zarobaczona. Kiedy kotka doszła do siebie pojawiło się pytanie, co dalej? Teoretycznie kotka miała wrócić na miejsce swojego dotychczasowego bytowania. Ale pani, która ją złapała, była bardzo niechętna temu pomysłowi. Po wielu różnych koncepcjach, skontaktowała się z pewną panią, która prowadzi przytulisko dla bezdomnych i bardzo pokiereszowanych przez życie zwierząt. Zgodziła się przyjąć Lusię do siebie. Kotkę zawiozłyśmy do Opola, gdzie na początku grudnia zaczęło się dla niej nowe, inne życie...







Maluchy, z drugiego miotu Lusi, wyłapane w październiku, w większości umarły w niedługim czasie. Tylko jedna dziewczynka pokonała chorobę i została adoptowana. Myślę, że warto było to wszystko zrobić chociażby dla tego jednego, uratowanego kociego istnienia... Chociaż smutek pozostaje, pytanie czy można było zrobić więcej, lepiej, inaczej, szybciej... Tego się już nie dowiem. 



Z pierwszego miotu, z dwóch kocurków które pozostały w schronisku, jeden z nich został adoptowany w wieku 7 miesięcy, drugi niestety nie doczekał do adopcji i umarł. 




W ogólnym rozrachunku troje dzieci Lusi z dziesięciorga znalazło domy, reszta odeszła za Tęczowy Most. Na wolności prawdopodobnie żadne z nich by nie przeżyło, więc myślę, że i tak było warto. Ogólny bilans jest smutny, ale ja staram się skupiać na tych pozytywach, na tym co się udało. Lusia szczęśliwie żyje sobie w przytulisku, raczej nie będzie kotką adopcyjną, chociaż kto wie, może jeszcze nas zaskoczy. Pani, która się nią opiekuje co jakiś czas pisze, że Lusia robi postępy w socjalizacji. A my, z panią, z którą ją łapałyśmy co miesiąc przekazujemy pewną symboliczną kwotę na utrzymanie kotki.


Lusia w momencie trafienia do przytuliska

 





2 komentarze:

  1. Straszny jest ten los bezdomnych kotów a szczególnie małych kociaków , które maja małe szanse na przeżycie na „wolności”🥲. Cieszę się , ze udało pomoc się tym paru kociakom 👍

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, ciężkie jest życie takich kotków...

      Usuń